Kiedy byłam dzieckiem, moją codziennością były kreatywne aktywności. Pisanie, malowanie, projektowanie strojów, wymyślanie historii. Kreowałam nowe światy ot tak, zupełnie domyślnie, jakby mój umysł żył jednocześnie w wielu różnych rzeczywistościach. To naturalny mindset dziecka, który zwykle gubi się gdzieś po drodze szkolnej edukacji. Tak też stało się w moim przypadku. Było jednak coś, co ukochałam tak bardzo, że ze mną przetrwało – pisanie.
Szczególną przyjemność sprawiało mi wymyślanie bohaterów, świata przedstawionego i fabuły. Nie miałam wytrwałości do dłuższych projektów, miałam za to zamaszyste pomysły. Wyżywałam się na tematycznych blogach i w tzw. „jednoczęściówkach”, które publikowało się na forum. Wenę nazywałam swoim różowym duszkiem, a wszystkich dookoła pytałam o to, które słowo lepiej brzmi albo jak nazwać bohaterkę. Jednocześnie byłam bardzo niezadowolona z tego, co tworzyłam, choć ludzie dookoła mnie mieli inne zdanie. Nie ustawałam w pisaniu nawet wtedy, gdy zdobyłam przeświadczenie, że nie jestem ani trochę kreatywna.
Ale jak to w historiach bywa, i tu przyszedł czas na zwrot akcji. Poszłam na studia polonistyczne. Wydawałoby się, że to idealny kolejny krok w rozwoju pisarskim, prawda? Artystyczny klimat, ludzie tak samo jak ja kochający pisanie i czytanie, wszechobecna literacka inspiracja. Jednak nie. Ciężkie historycznoliterackie tomiszcza zwaliły mi się na barki, a zapał do tworzenia gasł coraz bardziej z każdym kolejnym „wybitnym” tekstem i zabiegiem poetyckim, które poznawałam. W końcu doszłam do wniosku, że moje pisarstwo jest infantylne, puste i nie dorasta do pięt prawdziwej twórczości, więc po prostu z tym skończyłam.
Mam w sobie dziś wiele zrozumienia dla tamtej Patrycji, która sama zamknęła się w klatce, unikając zderzenia z, jak jej się wydawało, brutalną rzeczywistością. Nikt nawet nie musiał wygłaszać krytyki, sama zapobiegliwie wycofałam się raczkiem do bezpiecznej skorupki. Lęk przed oceną tak mnie sparaliżował, że zapomniałam nawet o radości, jaką dawało mi tworzenie. Znalazłam substytut w pracy, w związku, w relacjach. Pozornie wszystko było okej.
Lekkie tąpnięcie nastąpiło po rozpadzie pierwszego związku. Żeby ogarnąć emocjonalny chaos, założyłam dziennik, w którym zapisywałam wszystko, co siedziało mi w głowie. Byłam coraz bliżej siebie i wracałam do tych zapomnianych części, które porzuciłam. Jednak pisanie czegoś innego niż pamiętnik nadal wydawało mi się odległe i nierealne. Każda próba tworzenia wiązała się z ogromnym fizycznym bólem. Z czasem pomysły na teksty zaczęły pulsować mi w głowie, a ja siedziałam nad pustą kartką. Myślałam: Studia wyczerpują mnie z energii tworzenia. Zacznę po licencjacie. Po magisterce. I ten czas w końcu nadszedł, a ja nadal nie byłam w stanie pisać. Patrzyłam na liche dwa zdania, które skleciłam i płakałam, bo coś mi szeptało: beznadziejnetojest, pocotopiszesz, niemawtymzagroszwartości, nawetniezaczynaj, niewiesznawet,cochceszprzekazać. To ja sobie tak mówiłam. A raczej ta moja część, która nadal broniła mnie przed krytyką i zranieniem. Sama raniąc boleśnie.
Nie pamiętam jak, ale w końcu trafiłam na Drogę artysty Julii Cameron. Po przeczytaniu fragmentu zrozumiałam, że jestem zablokowana i potrzebuję dogłębnego uzdrowienia. 12-tygodniowy program brzmiał jak trudne przedsięwzięcie dla kogoś, kto jest na bakier z rutyną, ale niczego nie pragnęłam tak bardzo, jak znowu zacząć pisać. I za drugim podejściem udało mi się. Z każdą kolejną napisaną stroną, z każdym zadaniem i każdą randką artystyczną (które trochę opuszczałam, przyznaję się bez bicia) czułam, jak wracają mi siły do tworzenia. I choć nadal nie czuję się tak pewnie w pisaniu, jak za czasów nastoletnich, to teraz mam więcej samoświadomości, uważności i miłości dla siebie. Nauki i zasady z Drogi artysty wryły mi się w serce i mam nadzieję, że będę pamiętać o nich już zawsze, ale na wszelki wypadek zapiszę je też tutaj.
1. Każdy człowiek ma dostęp do kreatywnego przepływu. Każdy może być kreatywny, bo życie jest czystą energią twórczą. Wystarczy dostroić się do świata i poczuć ten rytm.
2. Branie pod uwagę swojego wewnętrznego dziecka jest kluczowe do tworzenia – twórczość nie wyrasta z powagi i powinności, a z zabawy i swobody. Każdy czasem zasługuje na rozpieszczenie, nagrody i robienie czegoś tylko dla frajdy.
3. Najważniejsza rzecz to ZACZĄĆ pisać, a później… pisać, pisać, pisać. Potrzebuję dać sobie przyzwolenie na złą sztukę i gówniane teksty, bo one przybliżają mnie do tych, które będą w moim mniemaniu dobre. Wielokrotne próby i popełnianie błędów to nieodłączna część rozwoju.
4. Napełnianie źródełka też jest częścią pracy twórczej – to z niego później czerpie się historie. Własne źródło można napełniać, będąc uważnym na wszystko, co dookoła – na ludzi, rozmowy, okolicę, na swoje emocje. Nigdy nie wiadomo, czy ten pan w żółtych spodenkach nie stanie się drugoplanowym bohaterem jakiejś historii.
5. Wszechświat sprzyja w realizowaniu celów pod postacią synchroniczności – podsuwa dokładnie to, czego potrzebujemy, gdy tylko odważymy się wypowiedzieć na głos i uwierzyć, że to dostaniemy.
6. Żeby zrobić coś dobrze, trzeba być gotowym na zrobienie czegoś źle – nie dawać się zawładnąć perfekcjonistycznym zapędom (wiąże się to z punktem trzecim, ale potrzebuję, żeby wybrzmiało podwójnie).
7. Życie twórcze to przygoda, gdzie najbardziej liczy się sama droga i proces, a nie jej wynik. Dzieło nigdy nie jest skończone, tak naprawdę w którymś miejscu po prostu przestajemy się nim zajmować.
8. I na koniec – gotowość do pracy nad swoją kreatywnością. Wystarczy każdego dnia wykonać jedną małą rzecz, która przysłuży się kreatywności. Najważniejsze są te małe, codzienne kroczki, bo to z nich składa się całe życie.
„Sztuka jest aktem dostrajania się i opuszczania w głąb studni. Jest tak, jakby wszystkie opowieści, całe malarstwo, muzyka i każde przedstawienie na świecie żyły tuż pod powierzchnią świadomości. Płyną one przez nas niczym podziemna rzeka, z której możemy czerpać”.
Dodaj komentarz