Początek jesieni jest dla mnie jak nowa kartka w rozdziale roku. Opada kurz i brokat po wiosenno-letnich szaleństwach, można wylądować w ciszy i ciepłym światłem lampek rozgonić mrok. To czas stanięcia naprzeciw siebie i posłuchania, co mówi serce. Moje woła o odpoczynek.
To pragnienie nie powstało w próżni – było odpowiedzią zarówno na nadmiar bodźców ze świata, jak i na wewnętrzne trudności, z którymi zmagałam się od jakiegoś czasu. Był nawet taki moment, w którym robienie codziennych rzeczy urastało do rangi podnoszenia ciężarów. Nigdy wcześniej nie potrzebowałam odpoczynku tak bardzo, jak teraz. Tylko… co, jeśli umysł podpowiada: „Nie ma szans, przecież musisz jeszcze zrobić to i to”? Wiem, że to krytyk, którego wcale nie muszę słuchać, ale miałam momenty zwątpienia w sens tego całego odpoczywania. Bo co, jeśli tak już zostanie? Jeśli nigdy nie zacznę robić, bo za bardzo się rozleniwię?
Również ten strach trzyma mnie w napięciu i w koleinach działania, które idą z głowy, a niekoniecznie z serca. Tak, głowa jest ważna, żeby planować, przewidywać, ustalać strategię i korygować mechanizmy działania. Jednak jeśli do tego wszystkiego zostanie zaprzęgnięta mała, zmęczona dziewczynka, która ma w sobie niezgodę, nie będzie to nic dobrego. Nie przybliży mnie to do życia pełnego sensu i spełnienia.
Pierwszą sprawą jest odpuszczenie i zaufanie. Zaufanie sobie, że po solidnym odpoczynku przyjdzie potrzeba działania. Że wtedy wstanę i powiem TAK, ROBIĘ. Odpuszczenie wewnętrznych oczekiwań, żeby być „jakaś”. Odpuszczenie też oczekiwań zewnętrznych, że każde działanie musi przynieść określony efekt. Dla mnie odpuszczanie jest na maksa trudne, bo jeśli odpuszczę kontrolę, mogę przecież podryfować w zupełnie nieznanym kierunku. Może w takim, którego nawet nie chcę? Tu jednak klucz tkwi w balansie: są momenty, w których należy przejąć ster i skorygować kurs, ale są też takie, w których można się rozluźnić i poddać fali rzeczywistości.
Druga sprawa to ćwiczenie się w umiejętności robienia rzeczy, nawet jeśli nie czuję, że chcę je robić. Ale jak to? Jeszcze chwilę temu sugerowałam, że zmuszanie się do działania nie ma sensu. I owszem, nie ma, chyba że to działanie pochodzi z mojego serca. Jeśli wiem, że nie ruszałam się od tygodnia, a joga jest dla mnie dobra, mogę się do tego zmusić. Jeśli nie mam najmniejszej ochoty jeść, ale właśnie jest moja pora kolacji, robię sobie cokolwiek. Jeśli nie mam siły podnieść palca, ale nie wychodziłam od dwóch dni, biorę siebie za fraki na spacer. To słuchanie i odpowiadanie na bieżące potrzeby.
Wreszcie to najważniejsze pytanie: ale jak mam odpoczywać? Co robić, żeby faktycznie odpocząć, a nie przebodźcować się jeszcze bardziej? (Tak, to aluzja do scrollowania social mediów, bo mam do tego skłonność). Okazało się, że leżenie i oglądanie serialu albo czytanie książki popularnonaukowej też nie jest optymalnym sposobem na relaks, jeśli moją codziennością jest praca umysłowa, a w ramach pasji głównie coś wymyślam i klepię w klawiaturę. Na drugiej szalce stoi więc ruch i aktywność fizyczna. Coś, do czego długo musiałam się przekonywać i nadal nie jesteśmy jeszcze przyjaciółmi, ale odkąd to zrozumiałam, polubiłam nawet sprzątanie.
Zawsze powtarzałam, że nie umiem odpoczywać. Tak było – nadaktywny umysł gonił mnie z listą zadań, żeby przypadkiem się nie zatrzymać i nie spojrzeć na siebie w bezruchu. Pewnie mogłoby wtedy przyjść to, co spychane i blokowane, a przecież nie po to całe życie od tego uciekałam. Przypuszczam, że nie jest to jeszcze koniec tej mojej podróży w odpoczywanie, kolejne warstwy będą się wyłaniać w swoim czasie, ale i tak do tej pory sporo się nauczyłam. Przede wszystkim o sobie.
Dodaj komentarz