Jedyne, co ze sobą zabrałam, to entuzjazm.
Roztrzaskał się przy pierwszym zakręcie, a dalej było już tylko ciekawiej.
Nie jest to podróż all inclusive ani taka, do której można kupić przewodnik i odhaczać odwiedzone miejsca.
Nie da się do niej przygotować.
Czasem ma się jakieś oczekiwania, a częściej gwizdek do odjazdu słychać znienacka, tak, że nie wiadomo, co się właściwie dzieje i co będzie dalej.
I wtedy pada to pytanie: chcesz to przepracować czy zaczynamy od nowa?
Na początku myślałam, że jestem w tej podróży całkiem sama. Że nie mam punktu odniesienia, niczego, co poprowadziłoby mnie przez najdziksze chaszcze.
Ale mam. Przewodnikiem jest moje ciało.
Kiedy przystanęłam i zaczęłam słuchać, zauważyłam, że ma coś do powiedzenia.
Coś, o czym dawno temu zapomniałam.
Przypominanie sobie jest jak taki moment AHA, który idzie w parze z bokserskim ciosem. Jak omsknięcie stopy na kamieniu, która ląduje w lodowatym strumieniu.
Wtedy nie da się iść; trzeba rozbić obóz. Rozłożyć namiot, rozpalić ognisko, a w jego płomieniach podgrzewać wege kiełbaski i nadzieję, że to minie.
Z każdym kolejnym przystankiem życie staje się inne. Bardziej chropowate, kolorowe i przestrzenne. Krajobraz wokół zmienia się powoli, ale sukcesywnie.
Ścieżkę znaczą moje łzy, które rozpuszczają wszystko, co spotkają na drodze. Kiedy przychodzą, nie pytam już, dlaczego, ale przyjmuję je z radością i ulgą, jak widok schroniska górskiego po całodziennej wędrówce.
To normalne, że ta podróż zmienia też mnie. Zmiękcza brzuch i żłobi bruzdy na twarzy. Rozluźnia i wzmacnia mięśnie. Przydaje zdrowych rumieńców, jak skórkom jabłek, które dyndają jeszcze na matce jabłoni.
Przyjmuję te zmiany z wdzięcznością i spokojem.
W końcu jestem po to, żeby iść.
Dodaj komentarz