Słoik z kiszonkami

Uwielbiam kiszone warzywa. Przezroczyste słoiki pełne mętnego dobra, w których zanurzone są kolorowe ciała – ogórki, kapusta, kalafior. Pyszne i zdrowe. Kojarzą mi się z domem i zimą, gdy te same warzywa w sklepach nie smakują tak samo jak latem. Ale tak naprawdę nie chciałam pisać o jedzeniu.

To ja jestem takim słoikiem z kiszonkami. Profesjonalnie i od wielu lat kiszę w sobie emocje. Ukrywam je w ciemnych głębinach ciała, zanurzam w ciepłych ustrojowych płynach. To tam przebywają, gromadząc się i zmieniając właściwości. Nie widać ich, więc nie ma problemu. Ale nigdy same stamtąd nie znikają.

Ostatnio w snach krzyczę. Głośno i intensywnie, choć tak naprawdę nikt mnie nie słyszy. Dźwięk zamknięty w pojemniku z mojego ciała odbija się od wewnętrznych ścian skóry i już nigdzie nie wraca. Wsiąka w komórki i wypełnia je ognistą energią. Później wstaję, rozmawiam, oddycham, uśmiecham się. Jestem spokojna. Ale nadal gromadzę to, co mnie irytuje i upycham na umysłowych półkach z podpisem: „Nie okazywać”. Krąg się zamyka.

Zawsze myślałam, że jeśli nie na złość, to chociaż na smutek sobie pozwalam i jest to moja droga ujścia. Kiedy jednak kolejny raz leżę w łóżku, zalewając łzami poduszkę, myślę z przestrachem, co ze mną jest nie tak. A więc jednak smutek też mi nie pasuje. Część mnie, która mówi good vibes only, gardzi tą, która płacze. I każe jej wziąć się w garść, bo to nienormalne, żeby mieć takie dołki. Dopiero niedawno zrozumiałam, że mogę sobie pozwolić na smutek trwający dłużej niż godzinę i to nie znaczy, że od teraz patrzę na świat negatywnie. Mogę zachować swój pogodny sposób myślenia, ale też przyjąć do wiadomości, że akurat w tym momencie wszystko wydaje się beznadziejne. Przez długi czas tego nie doświadczałam i myślałam, że tak już będzie zawsze. Kolejna lekcja: nie ma zawsze.

Trochę się tej niepewności boję. Ale nie tylko jej. Boję się wielu rzeczy, boję się dużo. Staram się natychmiast przestać myśleć o tym, co wywołuje strach, bo nie chcę się nawet zbliżyć do tego rozedrganego i przenikliwie chłodnego miejsca. To tak, jakbym dotykała całym ciałem oślizgłego stwora, który mnie obejmuje. Więc go też odkładam, starannie ryglując zamki, żeby mnie czasem nie dosięgnął swoimi mackami. Później mówię: „Kiedyś się o to martwiłam, ale już przestałam. Już to przepracowałam”.

I mówię tu tylko o tych podstawowych, największych emocjach. A jest przecież jeszcze cała ich paleta, część z nich nawet nienazwana (a w związku z tym nie do końca uświadomiona). Jeśli są choć w jakimś ułamku nieprzyjemne, odgradzam się od nich bramką i przeganiam miotłą jak skamlące przybłędy. Te, które się przedostaną, mogą czuć się wybrane. Albo dopchały się same łokciami, wykorzystując okazję w chaosie. A może to wzburzone fale wyrzuciły je na brzeg. Wiem na pewno, że pod powierzchnią jest tego znacznie więcej. To taki wierzchołek góry lodowej. Czara pełna bulgoczącej goryczy.

Czy jest szansa, żeby skruszyć cały ten lód, odparować nadmiar wody i dryfować już zawsze po spokojnym morzu? Może tak, może nie. Pewnie nie warto i nie powinno się pozbywać wszystkiego. Ale góra lodowa jest niebezpieczna. Może się o nią rozbić statek.

Dopiero niedawno tak naprawdę poczułam, jak to jest pozwolić sobie na emocje. O tym, że to ważne, wiedziałam już od dawna. Ale to co innego zrozumieć, a co innego poczuć. Chciałabym czuć to częściej. Być uważną i czujną na wszystko, co do mnie przychodzi.

Akceptuję swoje emocje takimi, jakie są. Widzę je i daję im przestrzeń. Zauważam, gdzie czuję je w ciele. Pozwalam, żeby płynęły przeze mnie, ale nie oddaję im nad sobą kontroli. Nie angażuję się w myśli – pozwalam im biec swobodnie. Oddycham. Obserwuję, jak z czasem stają się słabsze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *